ïîâåðíóòèñÿ- çì³ñò á³áë³îòåêà ¯ - GENIUS LOCI

Ç̲ÑÒ

Jozef Wittlin

Moj Lwów

Jak gawrosz stanowił niegdyś typowy okaz ludzkiej fauny Paryża, tak najpospolitszym przedstawicielem człowieczej fauny Lwowa jest dziecko ulicy, znane w całym cywilizowanym i niecywilizowanym świecie pod madziarską nazwą batiara. Mylne wszakże byłoby mniemanie, że każdy batiar jest dzieckiem ulicy, a za ojca ma rynsztok. Batiary rodziły się również w patrycjuszowskich pałacach, a często w szlacheckich dworach. Niejeden z nich później trząsł parlamentem wiedeńskim lub chadzał w profesorskiej todze, pobrzękując dziekańskim, ba, nawet rektorskim łańcuchem, a nie – kajdankami. A po łacinie gadał – no trudno – z akcentem górnołyczakowskim lub zamarstynowskim, co przecież nie mogło razić cieni starożytnych Rzymian, skoro nie wiemy, jak brzmiała antyczna łacina.

Kto znał śp. profesora Wilhelma Bruchnalskiego, jednego z najznakomitszych polonistów lwowskiego uniwersytetu, lub śp. profesora Zygmunta Łempickiego, któremu Niemcy wynagrodzili śmiercią w Oświęcimiu długoletnie nauczanie w Uniwersytecie Warszawskim ich języka i literatury, nie zarzuci mi przesady. A skoro już wspominamy męczenników tej wojny, winniśmy złożyć hołd arcylwowskiej postaci, zbliżonej do batiara, jaką był śp. profesor Kazimierz Bartel, wielki „ktoś”, uczony, mąż stanu i patriota. Kawał batiara tkwi w samym mieście, w całej jego fizycznej i moralnej strukturze. Wzniesienia i zapadłości, egzaltacja i przyziemność, balsamiczne wonie i pełtewny cuch. Przeczysty włoski renesans, kościelny i świecki, dzieła Pawia Rzymianina i Pietra Italo-Krasowskiego, równie bogaty barok, a obok wiedeńska secesja i koszarowa tandeta. Miasto-batiar jest nieobliczalne.

Nie wiadomo kiedy przejdzie od patosu do groteski, od bohaterstwa do „strugania funia”, od pogrzebu w trzy pary farbowanych na czarno koni Kurkowskiego do – mitycznego „balu weteranów”, zakończonego o północy zjawieniem się dwóch cywili, którzy nic nikomu nie mówili, światła pogasili i tylko w mordę bili.

Obok batiara zasłynął także lwowski kołtun. Typ to, jak wszystko, co lwowskie, złożony i trudny do zdefiniowania. Bo co to jest kołtun? Dosłownie: choroba uwłosienia, spowodowana brudem. Po łacinie: plica polonica. W przenośni: człowiek nieoświecony, nieokrzesany, zacofany. Skrzywdzilibyśmy lwowską kołtunerię tą definicją. Albowiem nasz kołtun – to przede wszystkim członek bractwa kurkowego „Strzelnica”. Większość braci stanowili co prawda nie bardzo biegli w humaniorach majstrowie i starsi różnych cechów, nie wyłączając rzeźnickiego, lecz obok nich należeli do „Strzelnicy” także ludzie wykształceni, delikatni, a nawet, jak się przekonamy – uczeni.

Na ogól lwowski kołtun – to poczciwy gbur, niewybredny łyk, bohater sztuk Gabrieli Zapolskiej. Przy tym patriota, przeważnie lokalny, z odcieniem tromtadracji. W patetycznych momentach bywał kołtun skłonny do wielkich ofiar – z cudzego życia i mienia. Niekiedy nawet z własnego.

Dużą rolę za mojej pamięci odegrała kołtuneria strzelnicowa na lwowskim ratuszu, dostarczając miastu kilku wybitnych burmistrzów, jak: kowal Michał Michalski, blacharz Stanisław Ciuchciński i drukarz Józef Neumann. Rozumie się, że „Strzelnica” majoryzowała ławy radnych miejskich. Co roku wybierali bracia kurkowi swego króla i, wbrew temu, cośmy rzekli o niechęci Lwowa do pompy – występowali na uroczystościach nadzwyczaj strojnie i szumnie: w kontuszach, przy karabeli, jak herbowa magnateria. Strój ten był od dawna przywilejem lwowskiego patrycjatu i niejako oficjalnym umundurowaniem prezydentów i wiceprezydentów miasta, bez względu na ich pochodzenie i wiarę. Jednym z trzech wiceprezydentów zawsze bywał Żyd, który na galówki też kładł czarny kontusz i przypasywał karabelę. Nikt się temu nie dziwił i nikogo to nie gorszyło.

Z wszystkich specymenów klanu kołtunów kurkowych najlepiej utkwił mi w pamięci radny Walery Włodzimirski. Z zawodu chemik, miał swoje laboratorium na parterze starej kamienicy przy ul. Jagiellońskiej – naprzeciw „Pawilonu szampańskiego”. Chodziłem tamtędy do szkoły i nieraz ulegałem pokusie zajrzenia przez niskie okna – do środka. To, com widział, po dziś dzień kojarzy mi się raczej z alchemią niż z chemią. Była to bowiem pracownia Fausta. Olbrzymia, nie pamiętam już czy sklepiona sala, zapchana stołami, szafami, półkami, na których gęsto połyskuje szkło najfantastyczniejszych kształtów. Dziwacznie poskręcane rury, leje, naczynia połączone, brzuchate banie, butle, metalowe zbiorniki, retorty i probówki puste lub napełnione cieczą najrozmaitszych barw. A w tajemniczej głębi dymią piece, piecyki, sapią miechy, a wszystko – w nieziemskim, płowym świetle gazu. Czasem buchną jakieś niesamowite ognie i odbiją się wielokrotnie w bateriach szkła. Kłęby pary na moment wszystko zakryją, aby następnie odsłonić całe to czarnoksięstwo, wśród którego uwija się jedyna ludzka postać – niskiego wzrostu, w tużurku, o twarzy rumianej, ozdobionej dużymi, czarnymi, cesarskimi bokobrodami. Niekiedy przytknie do ust długą szklaną piszczałkę, rzekłbyś: zagra jakąś czarodziejską dumkę i obudzi uśpione w słojach trucizny i wyzwoli uwięzione śmierci, które zaczną się wić jak węże, zaklęte graniem derwisza. Lecz nie przypominam sobie, żeby jakowyś dźwięk wyszedł z lewara, choć magik Włodzimirski dął zapamiętale, aż mu policzki spęczniały, a czarne bokobrody rozpostarły się na boki, niby skrzydła egzotycznego ptaszyska. Jeszcze chwila, a oderwą się od twarzy i ulecą w powietrze. W takiej chwili utożsamiałem Włodzimirskiego z czarodziejem Fregolo, który obok, w sąsiednim domu, w kinie „The Dreamland”, przy dźwiękach fisharmonii wyskakiwał na płótno z bajecznie kolorowych kwiatów i przepadał w fosforycznej chmurze dymu. Był to jeden z miraży owej poetycznej fazy młodej podówczas kinematografii.

Tak, radny Walery Włodzimirski był niewątpliwie lwowskim Faustem. A to, że często pokazywał się publicznie w czarnym kołpaku z piórkiem, w kontuszu, z karabelą i z dużym pozłacanym kogutem na piersi – przydawało mu ponadto podobieństwa do polskiego czarnoksiężnika Twardowskiego. Zwłaszcza ten kogut.

Czar prysnął, kiedy, pewnego dnia, kazano mi zanieść do Włodzimirskiego zawiniętą w papier butelczynę z nader osobistym płynem. Bo co tu dłużej ukrywać? Nasz Faust wszystkim niemal pacjentom tej dzielnicy miasta robił analizy, dopóki nie wzięli się do tego aptekarze, czyli jak ich w dawnych nazywano wiekach – aromatariusze.

Skoro już mowa o aptekach, wspomnijmy przynajmniej te, co przyczyniły się zarówno do zdrowotności lwowian, jak i do malowniczości lwowskiego pejzażu. Prawie każda miała swojego patrona, pięknie uwidocznionego na szyldach i wywieszkach. Dobór patronatu nad tymi arsenałami zdrowia świadczył niekiedy o dużej wyobraźni magistrów farmacji, których, nie wiedzieć czemu, pomawiano o brak wyobraźni. Bo jeśli np. apteka u zbiegu ulic Zielonej i Wincentego Pola polecała swe preparaty czy klientów opiece Matki Boskiej – wszystko w porządku. Nie tylko we Lwowie modlili się do Niej ludzie o uzdrowienie. Tak samo nie trzeba tłumaczyć nazwy apteki „Pod Duchem Świętym” lub „Pod Opatrznością Boską” (wywieszka: olbrzymie oko w trójkącie).

Dlaczego jednak pan „aromatariusz” Antoni Ehrbar wybrał na patrona swej apteki na dolnym Łyczakowie vis-a-vis kościoła Klarysek – akurat rzymskie go cesarza Tytusa? Chyba nie na złość Żydom, którym ten cezar zburzył Jerozolimę? Owal jego widniał z obu stron wejścia do apteki na kolorowych, na szkle malowanych medalionach, ponadto samo wejście wieńczyło popiersie imperatora z jakiejś imitacji brązu czy z gipsu, pofarbowanego na brąz. Żeby zaś żadnych nie było wątpliwości, czytaliśmy aż w trzech językach, że to jest apteka „Pod rzymskim cesarzem Tytusem” – Zum roemischen Kaiser Titus – Sous (!) l’Empereur Titus (!).

Gwoli jakim Francuzom skaleczono na Łyczakowie ich język, trudno odgadnąć, gdyż za moich lat nie tylko na Łyczakowie, ale w całym Lwowie niewielu mieszkało Francuzów. Było wprawdzie trochę rodowitych „paryżanek” do wychowywania dzieci w tzw. lepszych domach, ale połowa z nich urodziła się raczej nad Pełtwią niż nad Sekwaną; „zważywszy”, że i sam konsul Trzeciej Republiki, piękny pan o siwej, patriarchalnej brodzie, był Polakiem i nazywał się Żebrowski. Był to, rzecz prosta, konsul honorowy, bo z niehonorowymi Lwów stosunków dyplomatycznych nie utrzymywał.

Dużą popularnością cieszyła się, tak u chorych jak u zdrowych, apteka „Pod Węgierską Koroną” na placu Bernardyńskim. Nazwa nie wymaga komentarzy, skoro „Polak, Węgier – dwa bratanki” (ale czyje?). Należała ta piękna apteka do radnego miejskiego i członka „Strzelnicy”, dra Jana Piepes-Poratyńskiego. Z biegiem lat Piepes, żenująca pozostałość po zacnym dziadku, który wcale nie był Poratyńskim, gdzieś przepadł – a został się jeno sam Poratyński, mężczyzna okazały, z dużą, czarną i pod każdym względem reprezentacyjną brodą. Szczególnie majestatycznie prezentował się on w kontuszu na procesji Bożego Ciała w pobliżu długo- i siwowłosej, lecz wzrostem niepokaźnej „świętej Tulii”, Nazywano tak powszechnie znanego z dewocji rektora politechniki i radnego miasta – Maksymiliana Thullie.

Lecz nie tyle z cnót i urody właściciela słynęła apteka „Pod Węgierską Koroną”, ile z najpiękniejszej szyby wystawowej w całej Galicji i Lodomerii z Wielkim itd. Była ona tak piękna, że żadnych towarów aptecznych za nią nie pokazywano. Samą siebie ta szyba wystawiała na pokaz. Na tym potężnych rozmiarów szkle, wartości trzystu koron, nie tylko węgierskich, lecz austriacko-węgierskich (widzę, że powoli zaczynam myśleć w kategoriach amerykańskich) – otóż na tej 300-koronowej superszybie specjalnymi kwasami wytrawiono na matowo prześliczną koronę świętego Szczepana, patrona Węgier, ponadto – przeróżne secesyjne nenufary i girlandy, składając tym sposobem hołd smakom, panującym na początku naszego lubego stulecia. Gdy pewnego razu jacyś wandale stłukli to ubezpieczone, zresztą, arcydzieło sztuki szklarskiej, cały „kulturalny” Lwów poruszony był do głębi i gazety pisały o tym tak szeroko, jak wiele lat później o pięknej Gorgonowej, co w samych Brzuchowicach zabiła swą pasierbicę, Lusię Zarembiankę.

Apteka i kryminał – to na ogół dość odległe pojęcia, lecz nie na placu Bernardyńskim. Bo od apteki (Piepes) Poratyńskiego do Sądu Karnego, z przyległym doń więzieniem, jest tylko parę kroków. Wystarczy przejść plac i udać się tam, gdzie stoi studzienka z nagą i skrzydlatą nimfą.

Więc podumajmy sobie chwilkę nad specjalnością Lwowa, jaką były tzw. sensacje, czyli zabójstwa, „względnie” morderstwa. Piękne to były czasy, gdy parę razy na rok ktoś kogoś w naszym mieście przenosił do wieczności. Dla wyznań chrześcijańskich wieczność mieściła się przeważnie na cmentarzu Łyczakowskim. Lubiano u nas mordować bądź członków własnej rodziny, bądź też cudzej. Zdarzały się jednakże morderstwa niedoszłych członków rodziny własnej, i to wcale nie z nienawiści do nich, lecz wprost przeciwnie. Krwią płaciły te ofiary za odmowę czy niemożność połączenia się węzłami krwi z osobą zabójcy. Taki właśnie wypadek przeszedł do potomności na skrzydłach pieśni o Lewickim. (Z tych prawdziwych, pacykowskich Lewickich). Z miłości zamordował on jedną zamężną aktorkę. Całej pieśni już nie pamiętam, lecz strzępy jej, chodzące, a raczej tańczące mi po głowie na nutę „Hajda, trojka” też zasługują na przytoczenie. Np.:

I widzisz Lewicki, co miłość może:
W mogile ciemnej kochanki trup,
Tobie na szyję kat stryczek włoży
I szubienicy wnet ujrzysz słup.

lub:

Nie trza ci było kochać mężatki,
To byś ty teraz wolny był,
Nie widziałbyś ty więziennej kratki –
I cieszyłbyś się zdrowiem w pełni sił.*

Kto się krzywi na moje zamiłowanie do lwowskiej pieśni batiarsko-kryminalnej, niech raczy pamiętać, że w pierwszych latach naszego kochanego wieku – w gimnazjum przy ulicy Sokoła – miałem zaszczyt być uczniem śp. Adama Zagórskiego, największego w Polsce znawcy literatury i muzyki tego gatunku. Kto by mi zaś wyrzucał, że jeno w imponderabiliach się lubuję, błahostki wyolbrzymiam, a lekce sobie ważę szacowną tradycję, historię, geografię, architekturę, słowem – kulturę Leopolis semper fidelis, że nic nie mówię o Lwowie „pomnożycielu polskości”, o Lwowie „troistym”, jak go nazwał prześwietny burmistrz tego grodu w XVII w., a przy tym niezgorszy, choć od brata Szymona gorszy, poeta Józef Bartłomiej Ozimek, zwany Zimorowiczem – kto by mi brał za złe, ze jakoby milczeniem pokrywam „Śluby Jana Kazimierza”, Ossolineum, Colosseum, Muzeum Dzieduszyckich, Lubomirskich, Stauropigię, Panoramę Racławicką – ten, po pierwsze: nie ma racji, a po wtóre zapewniam go, parafrazując Terencjusza, że: Leopoliensis sum et nihil leopoliensis a me alienum puto. Lecz wyznaję, iż dla dziecięcej mej wrażliwości przyjazd cyrku Buffalo Billa (w roku 1905, jeśli mnie pamięć nie myli) lub wieszanie mordercy Czabaka – to wydarzenia równie epokowe, jak przyjazd cesarza Franciszka Józefa, zabójstwo namiestnika, hrabiego Andrzeja Potockiego, lub obrzucenie jajami jego następcy, Michała Bobrzyńskiego. Stało się to w czasie promocji Juliusza Kleinera, promocji sub auspiciis Imperatoris. Jako najzabawniejsze z tych wydarzeń wspomnijmy wizytę monarchy-starucha, miłościwie złożoną Lwowowi w roku 1903 przy sposobności „manewrów cesarskich” w rejonie Szczerca. Wtedy to zabłysnął wzmiankowany już burmistrz Ciuchciński. Prezydialną obleczon chwałą, siedział obok samego c. i k. apostolskiego Majestatu, siedział w pluszowej loży „cesarskiej” Teatru Miejskiego na przedstawieniu Aidy czy Strasznego dworu. Tym, bądź co bądź, niecodziennym faktem czuł się nieco zażenowany. (Kto by się nie czuł?) Tym bardziej że Jego Cesarska i Królewska Mość łaskawie chwaliła lwowską operę. Wzruszony uznaniem, spływającym nań z najwyższych ust, wybełkotał Ciuchciński historyczne słowa: Jawohl, Majestat! Die Singer sind gut, nur die Chóren sind schlecht. Honni soît qui mal y pense!

*Ostatni wiersz sam wymyśliłem bo zapomniałem, jak brzmi w oryginale i nawet znakomity lwowiak i znakomity malarz Zygmunt Menkes nie mógł mi go przypomnieć.